tarcza małazlote technikum perspektywy 1Perspektywy 2020 - srebrna odznaka Offic365 Web fb  e dziennik YouTube  instagram nowa ikona 1057 2227

user_mobilelogo

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Prywatności.

Możesz samodzielnie określić warunki przechowywania lub dostępu plików cookie w Twojej przeglądarce.

Zrozumiałem
  • Sukces ZSKU
60-lecie ZSKU - REJESTRACJA           DZIEŃ OTWARTY 11.03.2022            NABÓR 2022/2023

„Połączył ich los tułaczy.
Z notatnika syna – Henryka Cichockiego”

 

Moja matka Irena Zawadowska urodziła się we Lwowie 21.07.1921 r. Była córką kapitana WP Jana Zawadowskiego, obrońcy Lwowa i uczestnika wojny obronnej 1939 r. W latach 30 – tych rodzina przeniosła się do Lubaczowa, gdzie mój dziadek pełnił funkcję referenta ds. wojskowych i mobilizacyjnych w Starostwie Powiatowym. Wybuch II wojny światowej uniemożliwił mojej matce Irenie podjęcie studiów medycznych, na które wybierała się po zdanej w 1939 r. maturze. Po wkroczeniu wojsk sowieckich do Lubaczowa rodzina Zawadowskich została ciężko doświadczona przez los. Aresztowano dziadka Jana Zawadowskiego, który został skazany na 5 lat obozu. Trafił do Siewwostołagu, gdzie ślad po nim zaginął. Aresztowano również jego brata Stefana, kapitana artylerii, który trafił do obozu w Starobielsku. Został zamordowany strzałem w tył głowy w Charkowie.
To nie koniec dramatycznych losów mojej matki i jej rodziny. W lutym 1940 r. Irenę wraz z bratem Jerzym i matką Stanisławą, a także prababcią Marią Zawadowską Sowieci deportowali do Kazachstanu. Rodzina trafiła do kołchozu „Czerwony Sierp” w Łukawoje w obwodzie aktiubińskim, gdzie zamieszkali w kołchozowej lepiance. Kilka miesięcy po deportacji do Kazachstanu zmarła prababcia Maria Zawadowska. Brat mamy, Jerzy w 1941 r. przedostał się do Armii Polskiej gen. Andersa gdzie w szeregach 3 Dywizji Strzelców Karpackich walczył pod Monte Cassino. Po zakończeniu wojny pozostał na emigracji w Anglii.
Na zesłaniu pozostała moja mama z babcią Stanisławą, która ze względu na zły stan zdrowia nie mogła pracować. Dorabiała jednak wróżeniem z kart. „Życie w kołchozie było bardzo trudne. Wymagało dużo samozaparcia i odwagi. Gdy matka była chora, Irena zakradała się do stajni i ukradkiem po kropli mleka od każdej krowy napełniała dno kubka. Głód doskwierał im ciągle. Gotowano wtedy potrawkę ze złapanego susła. (…) Z powodu ciężkich przeziębień Irena miała owrzodzone nogi. Pewnego dnia, gdy pracowała z innymi kobietami w mulistym potoku, zauważyła mnóstwo pijawek na swoich nogach. To im zawdzięcza wyleczenie owrzodzeń. Często biegała z wiadrem po pastwisku, aby zebrać rękami łajno, które później mieszano z sucha trawą. Tym kiziakiem palono w piecu”[1].

Pomimo dramatycznych przeżyć mama z babcią w 1946 r. szczęśliwie wróciły do Polski i osiadły w Rzeszowie.

Mój ojciec Tadeusz Cichocki urodził się 11.09.1922 r. i wraz z rodzicami Stanisławą i Wojciechem mieszkali we Lwowie.  W latach 30 – tych rodzina przeniosła się do Dobromila, gdzie dziadek Wojciech otrzymał posadę powiatowego geodety. Tadeusz ukończył gimnazjum i w pierwszych dniach wojny wraz ze swoim ojcem i kilkoma policjantami próbowali ewakuować do Rumunii dokument i kasę starostwa. Nie udało się to z uwagi na zamknięcie granicy polsko – rumuńskiej. Po powrocie do Dobromila ojciec podjął naukę w dziesięcioletniej szkole rosyjskiej.  28.06.1940 r. wraz z rodzicami i babcią deportowano go do Rosji. Trafili na Syberię, do Engażemo, gdzie zamieszkali w kołchozowym baraku. Po 3 miesiącach, nie wytrzymując trudów zsyłki zmarła prababcia, Agata Ambros. Ojciec imał się różnych prac. Już w czasie drogi był zatrudniony do grzebania zmarłych. Potem pracował jako ślusarz, pomocnik kowala, burłak (robotnik transportu rzecznego) i drwal.  „W wolnych chwilach dorabiał strzyżeniem włosów – za ziemniaka, buraka, kromkę chleba”[2]. Rodzina Cichockich odmówiła przyjęcia rosyjskiego obywatelstwa za co trafiła na dwa lata do obozów pracy. Karę odbywali w obozach w Mamakanie, Telmanie i Aleksandrowsku. Tadeusz Cichocki w więzieniu był ogromnym wsparciem dla swojego ojca, którego bronił przed atakami współwięźniów i dzielił się z nim skromnymi racjami żywieniowymi. W związku z pobytem w więzieniu nie udało mu się dostać do tworzącej się Armii Andersa. Nie zaciągnął się także do Armii Berlinga, w czym przeszkodził mu wypadek podczas pracy przy karczowaniu lasu. Mimo trudnych warunków życia na Syberii i pracy ponad ludzkie siły rodzinie Cichockich udało się po 6 latach zsyłki w 1946 r. powrócić do Polaki i osiedlić w Rzeszowie.

Tutaj, w 1946 r. splotły się losy dwójki Sybiraków, moich rodziców Ireny Zawadowskiej i Tadeusza Cichockiego, którzy pobrali się w 1949 r. Mama zmarła przedwcześnie w 1972 r. Tato dożył sędziwego wieku i zmarł w 2019 r.

Syn Ireny i Tadeusza, pan Henryk Cichocki to długoletni dyrektor Zespołu Szkół Kształcenia Ustawicznego w Rzeszowie.

[1] „Kresy, krajobraz serdeczny. Wspomnienia wypędzonych” Tom I Zbigniew Wawszczak, Carpatia, Rzeszów 2013

[2] „Kresy, krajobraz serdeczny. Wspomnienia wypędzonych” Tom I Zbigniew Wawszczak, Carpatia, Rzeszów 2013

 

Rodzina Zawadowskich (od lewej)
kpt. Jan Zawadowski, Jerzy Zawadowski,
Stanisława Zawadowska, Irena Zawadowska (na dole)

cichocki1

 

Rodzina Zawadowskich w Lubaczowie ok. 1936 r. Od lewej:
Jerzy Zawadowski, Stanisława Zawadowska,
kpt. Jan Zawadowski, Irena Zawadowska( przy fortepianie)

cichocki2

 

Grupa zesłańców na Syberii, Bodajbo, 1942 r.

cichocki3

 

Tadeusz Cichocki m.in. z dziadkami Bazylim
i Agatą Ambros oraz mamą Stanisławą
Lwów, Góra Zamkowa, 1936 r.

cichocki4

 

Irena i Tadeusz Cichoccy w 1949 r.

cichocki5

 

 

linia 4

 

Historia Sybiru

Zapraszam na spisaną przeze mnie relację cioci Jadwigi Romańczyk, która przeżyła
czas młodości na nieludzkiej ziemi.

Julia Henclik, uczennica   kl. 2LOg ZSKU Rzeszów

  

Jadwiga Romańczyk, z domu Pelc

JadwigaRomańczyk

  

Urodziłam się  12 listopada 1928 roku. Wraz z rodzicami i starszą siostrą Wandą mieszkaliśmy tuż za wschodnią granicą we wsi Towarnia, gmina Nowe Miasto, powiat Dobromil, województwo Lwów.  Dziadek Maciej  w młodości brał udział w Powstaniu Styczniowym, dlatego cały majątek zakupiony w Towarni musiał być zapisany na babcię, bo dziadek jako powstaniec nie miał prawa posiadać ani dziedziczyć. Rodzice pochodzili  z okolic Łańcuta; ojciec Wincenty urodził się w Nowosielcach, a dziadkowie mieszkali w Budach Łańcuckich. Mama Zofia  pochodziła zaś z Podola. Pobrali się w 1921 roku. Mieli oni gospodarstwo 16 ha, kawałek łąki i lasu. Po I wojnie światowej dom, w którym mieszkaliśmy, został zniszczony. Musieli budować nowy dom i ratować podupadłe gospodarstwo, bo tato był na wojnie. Pierwsze rodzeństwo - bracia Janek, Henio i Julek zmarli w niemowlęctwie, tuż po porodzie. W 1925 roku we lwowskiej klinice urodziła się moja siostra Wanda, a później ja.

W Towarni chodziłam do szkoły powszechnej I stopnia, 4-klasowej. Po ukończeniu czwartej klasy zaczęłam chodzić do klasy piątej w siedmioklasowej szkole, ale już w sąsiedniej miejscowości -Błozew Górna, a był to 1939 rok.

W czasie wakacji i w ciągu roku szkolnego pomagałyśmy wraz z siostrą w gospodarstwie. W  naszym domu było zawsze gwarno; odwiedzała nas rodzina, krewni i przyjaciele. Przez 12 lat spędzała u nas wakacje wdowa po pułkowniku wojska polskiego, pani Maria Kuczewska ze Lwowa wraz z dziećmi ; była ,,na letnisku”, ale pomagała też w kuchni, wychowywała nas i uczyła języków obcych ; z pochodzenia była Rosjanką i nauczycielką języka francuskiego.

Kiedy rozpoczęła się wojna, jej dzieci przeniosły się ze Lwowa do Mielca a pani Maria została w Towarni. Była w domu z nami także dziewczyna, Weronika Frodyma i młody uciekinier z Krosna - Józef Kopacz.

Przed wojną  przyjeżdżał do nas kuzyn ojca Jan Pelc z Pabianic. Pracował on  w Komendzie Wojewódzkiej Państwowej Policji w Łodzi; był starszym przodownikiem. Ewakuowali się z Łodzi i uciekli przed Rosjanami. Jan Pelc zatrzymał się  w Towarni  u sąsiadów, potem u  rodziny ze strony matki.

Z historii można się dowiedzieć, że kiedy  przyszli Rosjanie, do władzy doszli Ukraińcy i Żydzi. Ukraińcy uważali się za tych najważniejszych, chociaż nie wszyscy współpracowali z Rosjanami. Nacjonaliści bardziej trzymali się z Niemcami.

Kiedy przyjeżdżał stryjek  to czasami był w mundurze i wszyscy sąsiedzi  - Ukraińcy wiedzieli, że był policjantem. I zaraz na niego donieśli. Stryjka aresztowano 2 lutego. W każdym razie nawet wzięli od ojca konia i jego jako furmana, aby zawieźć go do więzienia. Siostra Wanda wraz z koleżanką była raz w więzieniu w Dobromilu, aby podać dla stryja jakąś żywność i ciepłe ubrania, ale o widzeniu nie było mowy. Jedynie znajomy koleżanki, Litwin, który był strażnikiem pozwolił im zobaczyć przez bramę stryja, który był bardzo smutny i przygnębiony. Litwin był Ukraińcem, ale życzliwym dla Polaków. Jego krewnego pana Pudyło też wywieźli na Sybir, bo jak Rosjanie zrobili spotkanie we wsi i mówili o tym, jak dobrze jest w Związku Radzieckim, powiedział po ukraińsku: ,,Polsza dla Polaków, Ukraina dla Ukraińców, a wy didy po szczoste tu pryszly”( Polska dla Polaków, Ukraina dla Ukraińców, a wy dziady po coście tu przyszli). Wracając do stryja, zginął w Miednoje. Był to stryjeczny brat ojca, a jego nazwisko znalazło się na II Liście Katyńskiej Ukraińskiej wśród 3500 nazwisk osób zamordowanych na Ukrainie z decyzji z 5 marca 1940 roku, przy czym dokładnej daty egzekucji dotychczas nie dało się ustalić.

 

Droga na Sybir

10 lutego wcześnie rano wtargnęło do nas dwóch rosyjskich żołnierzy i dwóch Ukraińców. A mama była u jednego z tych Ukraińców dzień wcześniej wieczór, aby odwiedzić jego chorą żonę. Zaniosła im wtedy jakiś miód, śmietanę i soki. A on następnego dnia przyszedł nas wywozić. Mówili nam, że musimy stąd wyjechać, że zabiorą nas na te kolonie na wschodzie, gdzie były opustoszałe niemieckie wsie i gospodarstwa. Ale rodzice dobrze wiedzieli, że to nie będą poniemieckie kolonie tylko Sybir. Ojciec był wtedy chory; wcześniej upadł i połamał sobie żebra, więc leżał  w łóżku i powiedział, że się nie ruszy z własnego domu.

Chcę tu jeszcze nawiązać do tego, że wszyscy mówią i piszą, że w lutym 1940 roku wywożono tylko osadników, to nieprawda, bo ani nasi rodzice, ani w naszej wsi nie było osadników. Nie wiem jak było  w innych powiatach, może faktycznie wywożono tylko osadników, ale u nas w powiecie dobromilskim, przemyskim, samborskim zabierano wszystkich Polaków, nieważne czy bogatych, czy ubogich, czy mieli 25 ha, czy 0.5 ha ziemi. Jak potem znaleźliśmy się w wagonie, to każdy opowiadał co zostawił, a czego mu nie pozwolili zabrać. 

I nie mogę nikogo przekonać, że to nie tylko osadnicy byli wywożeni.

Wracając do zatrzymania…. 
Ojciec mówił, że my nie jesteśmy koloniści, my nie jesteśmy osadnicy, myśmy kupili ziemię tak jak wszyscy inni. Obok nas mieszkał Ukrainiec, którego najstarszy syn był jak się okazało później przywódcą bandy. Pewnie ten Sybir nas uratował, bo jakby nie to, to pewnie by nas wymordowali. Ojciec mówił, że się nie ruszy, bo on sam  wybudował ten dom i wraz z rodzicami kupił pole. Powiedział im nawet, żeby go zastrzelili, ale on się nie ruszy. Starszej siostry wtedy nie było, bo  pojechała do Sambora odwiedzić znajomych i została tam na noc z koleżanką. Ale z mamą prosiłyśmy ojca, by wstał, bo przecież mogą go zastrzelić i tato na szczęście jakoś się ruszył. Dojechał na Sybir i nawet wrócił. 
Nas wywozili, bo mieszkaliśmy tam i byliśmy obywatelami. Ta dziewczyna, Weronika nie musiała jechać, bo ona nie była na liście, ale bała się zostać między Ukraińcami. Ten chłopak, Józiu Kopacz, pochodził z Krosna i też nie musiał jechać, ale nie znał języka ukraińskiego i też bał się zostać. Pani Maria Kuczewska chciała zostać u takiej mieszanej polsko-ukraińskiej rodziny, ale oni bali się ją zostawić i też pojechała z nami. Tak się złożyło, że wszyscy którzy wtedy wyjechali, później wrócili z Syberii. Był to wyjątek, bo przeważnie rodziny były tam zdziesiątkowane.

Powiedzieli nam, że mamy zabrać ze sobą tylko najdrobniejsze i najpotrzebniejsze rzeczy, bo to wszystko na pewno za nami tam przyjedzie, bo to nam przyślą. Myśmy dobrze wiedzieli, że nie przyślą. Ojciec z mamą zabierali to, co mogli wraz z taką służącą. Chcieli zabrać worek z pszenicą ale ten sąsiad Ukrainiec, którego chorą żonę mama odwiedzała, nie pozwolił. Tato chciał wysypać pszenicę i wziąć tylko ten worek, żeby spakować potrzebne rzeczy, worka też nie dał. W 1938 roku był u nas  stryjek ojca i przywiózł nam taki amerykański kufer, to wzięliśmy go i wpakowaliśmy trochę rzeczy do niego. Ten kufer też z nami wrócił i koleżanka oddała go chyba nawet później do muzeum. Myśmy wtedy wyjeżdżali, a siostry nadal nie było. Zapakowali nas na sanie; mama z chorym ojcem jechali na saniach, ja też, bo byłam wtedy malutka, miałam 11 lat. Weronika Frodyma była wtedy taka, jak to się mówi pyskata i trochę ubliżała nawet tym Ukraińcom, bo ich znała. Jej nawet nie pozwolili jechać na saniach i musiała iść na nogach.

Zawieźli nas do najbliższej stacji kolejowej, to było Nowe Miasto. Tam nas wsadzili do wagonów i właśnie w tej miejscowości mieszkała siostrzenica mojego ojca z rodziną   i jej mąż Kajetan przyszedł do nas do pociągu i przyniósł nam kilka rubli, bo żadnych pieniędzy nie mieliśmy. Bardzo nam to wszystko później pomogło.  W tych wagonach staliśmy do wieczora, a może nawet i do rana, ale wtedy można było jeszcze czasami gdzieś wyjść. Do naszej sąsiadki przyszedł jej narzeczony, by się z nią pożegnać; trudno było im się rozstać. Syn drugiego sąsiada chciał uciec i zostać, więc się ,,wymienili”. Narzeczony pojechał z Marysią, a Józiu Dziama został w Polsce. Ciężko było uciec, bo koło wagonów chodzili  żołnierze z bronią, ale niektórym udało się wymienić.

 Kiedy wagony zostały zapełnione, zamknięto je od zewnątrz. Wszystkich ogarnęła rozpacz; dzieci i kobiety płakały, modliliśmy się. Pociąg ruszył na zachód, wtedy wszystkich ogarnęła nadzieja, że pojedziemy na niemiecką stronę, za San.  Przewieźli nas do Przemyśla, a tam przerzucili nas do bydlęcych wagonów rosyjskich, takich szerokotorowych. Ruszyliśmy na Wschód.

 Jechaliśmy chyba trzy tygodnie. Warunki panujące w wagonach już niejednokrotnie były opisywane. W naszym wagonie było co najmniej osiem rodzin, bo Towarnia należała parafią do Błozwi. W Błozwi był kościół i do niego, do parafii należeli: Błozew, Towarnia, Koniów i Wołcza. Były to sąsiednie wioski. I właśnie ludzie, którzy jechali z nami pochodzili z tych miejscowości. W wagonie były podwójne, piętrowe nary (prycze) i tyle ile każdy na leżąco zajmował miejsca, tyle ludzi się mieściło. Na środku było tylko wąskie przejście i był też otwór w podłodze, który miał zastępować nam toaletę; każdy korzystał z tego tylko wtedy, kiedy naprawdę musiał; z tym trzeba było kombinować i trochę się zasłaniać różnymi kocami.

Pociąg zatrzymywał się co jakiś czas, ale dopóki jechaliśmy przez teren Polski, nie wypuszczano nas z wagonów. Na terenie Rosji pociąg zatrzymywał się raz dziennie na stacji kolejowej i wypuszczano tylko kilku mężczyzn z wiadrami, którzy przynosili ,,kipiatok” (wrzątek), węgiel i czasami jakąś zupę.

W nocy odjechaliśmy dalej: Lwów, Tarnopol, Podwołoczyska, Wołoczyska, Żmirynka, Kazatin, Fastow, Kijów, Połtawa, Charków. Przejeżdżaliśmy Wołgę. Penza, Syzrań, Abdulino, Rajewaja, Czelabińsk i Omsk.

Poza terenem Polski pociąg zatrzymywał się raz dziennie na bocznicy, albo w szczerym polu. Wtedy każdy wychodził za potrzebą, ale byliśmy bardzo pilnowani.

Z nami pojechał też nasz pies, Bobek.  Jeden pies był na łańcuchu przy stajni, ale był dość groźny i od razu go zastrzelili. Ten który był z nami był domowy, a ja że byłam taka głupiutka jeszcze, to go zabrałam i jechał z nami w wagonie. I jak byliśmy dość daleko za granicą to wychodziliśmy na tych postojach, żeby rozprostować nogi, załatwić się i ten piesek też chodził z nami, a później wracał. A na jednym postoju, chyba w okolicy Uralu ten piesek się spóźnił i nie zdążył z nami wsiąść, a jak strażnik go zobaczył, to odepchnął go i zamknął drzwi. Później z innymi dziećmi patrzyliśmy przez wąziutkie okno, jak Bobek biegł za pociągiem próbując nas dogonić przez kilkadziesiąt kilometrów. Na kolejnym postoju pieska już nie było; zatrzymał się z innymi psami, a później  nas nie dogonił. Dorośli mówili, że pękło mu serce.

 

Tu zaczęła się  “przygoda”

Kiedy dojechaliśmy do Omska, wysadzono nas i umieszczono w barakach na dwie noce.  Wtedy w Omsku zachorowała pani Kuczewska i zabrano ją do szpitala. Nie miała ze sobą żadnej ciepłej odzieży, bo u nas była ,,na letnisku” i tato dał jej swoje długie futro i zegarek kieszonkowy. Po tym czasie w barakach przyjechały samochody ciężarowe, podzielono nas na trzy grupy i rozwieziono w różnych kierunkach - Znamienka, Pałogrudowa i Tiewriz. Jazda tymi ciężarówkami była okropna. Był głęboki śnieg, nie było dróg, jechało się po dwumetrowym lodzie nad Irtyszem. Nas jako pierwszych załadowano do samochodów ciężarowych przykrytych plandeką i wywieziono w głęboką tajgę w rejon Znamienki - Bolszaja Pristań. Była to osada w lesie, w którym było tylko kilka baraków z piętrowymi pryczami i nic więcej, żadnej wioski. Te baraki były postawione nad rzeką Szysz, która wpływała do Irtyszu.

Zostaliśmy tam do wiosny - marca 1940 roku.

Po przyjeździe zrobili zebranie dla dorosłych. Mówili, że wszyscy powyżej dwunastego roku życia muszą pracować w lesie; ścinać drzewa i zajmować się później jego obróbką bo robiono szwele. Jedynie kobiety z dziećmi, starcy i ciężko chorzy zostawali w barakach. I tak mieliśmy żyć na zesłaniu. Oddaleni byliśmy 500 km od najbliższej stacji kolejowej w Omsku, a od Polski dzieliło nas 5 tys. km.

 

Katorżnicza praca

Siostra Wanda miała wtedy niespełna 15 lat, ale była dosyć wysoka. Wysłali ją, Weronikę i Józia do pracy w lesie. Na początku ojciec był bardzo chory i nawet miał skierowanie na operację od tamtejszego lekarza, ale gdy tylko wyzdrowiał , wysłano go  do katorżniczej pracy. Gdyby siostra nie poszła do pracy, nie otrzymałaby przydziału chleba, nawet tego , który był dla dzieci do 12 roku życia.

“Pajok” na nieletniego (tzn. izżywieńca) - 20 dkg; na osobę pracującą - 80 dkg.

Tata z Wandzią, Weroniką i Józiem tworzyli taką osobną brygadę, była z nimi także rodzina Szarków z Wołczy. Dostali piły, siekiery i łopaty do odgarniania śniegu i poszli do lasu do ścinania drzew. Nasza rodzina była na miejscu i do wiosny jakoś dotrwaliśmy, choć bywało bardzo ciężko. Mieliśmy trochę zapasów z domu (niewiele chleba, mąki, kaszy). Dla osób pracujących i członków ich rodziny była stołówka, gdzie zazwyczaj dostawało się porcję zupy.

Na wiosnę ok. 15 maja dopiero tajał śnieg, ale to tak momentalnie. Wszystko się rozpływało i rosło. Jakiś czas przed roztopami część młodych mężczyzn odesłano na brzeg rzeki Szysz, gdzie na równinie Polacy budowali drewniane domy, całe osiedle. Kobiety i dzieci również pomagały przy budowie domów m.in. chodząc do lasów i zbierając mech, który wkładano między drewniane belki. Moja siostra przez to bardzo się rozchorowała i dostała zwolnienie z pracy od lekarki. Codziennie komendant chodził i sprawdzał czy na pewno te osoby, które dostały zwolnienia mają wystarczający powód do pozostania  w baraku.

Wraz z nadejściem jesieni przenieśliśmy się do nowo wybudowanych domów. Każdej rodzinie przydzielono jedną izbę. Wtedy straciliśmy nadzieję na powrót do Polski.

Nasza mama była osobą przedsiębiorczą i wraz z innymi kobietami znalazły drogę do rosyjskiej wsi, gdzie potajemnie chodziły i pracowały. Jeśli któraś umiała na przykład dobrze szyć, to cały dzień tam pracowała, zarabiała pieniądze i na noc wracała, albo i nie wracała jeśli nie kontrolowali. Mama zapoznała się w tej wiosce z różnymi ludźmi i była w tym gronie też kierowniczka poczty, która niby była tą “inteligentną osobą”, a jak się później okazało okradała wraz z innymi pracownikami paczki, w tym też nasze paczki. Jedną z takich osób, która naprawdę była życzliwa,  była lekarka. Zatrudniła nawet siostrę w takim ośrodku medycznym przy tartaku i osiedlu i  już było lżej. Ale i tak dla kobiety to była ciężka praca, bo musiała zaopatrzyć ten ośrodek w drewno do opału, sama musiała je porąbać, przynieść, napalić. Nie była to praca lekka, ale zawsze to już była praca pod dachem.

W 1941 roku nastąpiła tam powódź,  a była to niższa strona Irtyszu. Została zalana wtedy nasza okolica, ale także pobliskie wioski. Wywieźli nas do sąsiednich wsi do rosyjskich domów, gdzie nie było wody. Mieszkaliśmy w takiej wsi Ilinka i tam mieszkali przeważnie zesłańcy i osiedleńcy z Białorusi. I wtedy zaczęła się wojna z Niemcami (22 czerwca 1941 r.). Wtedy Rosjan (mężów) wciągnięto do wojska, a my mieliśmy trochę łatwiejsze życie, bo w domach pozostały same kobiety, które nas potrzebowały. Mogliśmy chociaż trochę zarobić np. jeżdżąc do lasu i rąbiąc drewno na opał.

Po porozumieniu Sikorski - Majski ogłoszono amnestię dla nas ; podpisano umowę o utworzeniu armii Andersa, zwolniono z więzień mężczyzn (chociaż nie wszystkich) i dano nam niby wolność. Do utworzonej armii mogli dobrowolnie wstępować mężczyźni, ale oczywiście nie każdy miał taką możliwość, bo nie mogli porzucić żon i dzieci.

Władze radzieckie wydawały oświadczenia o obywatelstwie polskim (otrzymywali je tylko wybrani Polacy i Żydzi, a Ukraińcy i Białorusini już nie). Moja rodzina prawdopodobnie naraziła się władzom i nie otrzymaliśmy tego obywatelstwa. Ci którzy dostali te zaświadczenia to wyjechali, a ci którzy nie, to bali się wyjechać. Tak zostali Ukraińcy, my i około 30 innych rodzin; osiedle drewnianych domów było właściwie opustoszałe i okropnie zniszczone po powodzi. Na osiedlu było swobodniej, ale trzeba było  z czegoś żyć i pracować. Siostra wędrowała po sąsiednich wioskach (ok.30 km) i haftowała, szyła chusty na głowę dla kobiet, bluzki, kosynki; z tego co zarobiła to miała na utrzymanie i czasami dostawała jedzenie (chleb, ziemniaki). A ja wtedy nie potrafiłam wiele, bo nadal byłam dzieckiem, ale chciałam jak najbardziej pomóc i wycinałam firanki z papieru. Najlepiej mieli ci, którzy byli rzemieślnikami, kowalami, szewcami, ale kobiety też świetnie sobie radziły, bo wróżyły, a tak naprawdę to zmyślały, tak aby uratować rodzinę od głodu. Chodziły do Rosjanek, które chciały się dowiedzieć cokolwiek o swoich mężach, którzy byli na froncie. Tak się wtedy zarabiało na życie.

 

Polska szkoła

Po pewnym czasie powstał także Związek Patriotów. Uczciwie zbierał on wszystkich Polaków z tamtych terenów, zapisywano nas tam, były zebrania, płaciliśmy składki na armię, na ten związek, na wszystko.

Wtedy pozwolono uczyć dzieci. Kiedy siostra pracowała jeszcze w lesie i przenieśliśmy się do tego osiedla to warunki były znacząco inne. Wanda uczyła dzieci po pracy, albo wieczorami (chodziła ona do gimnazjum i była tą “najmądrzejszą”, bo jedyna nauczycielka jaka tam była dostała obywatelstwo i wyjechała). A po utworzeniu tego Związku Patriotów pozwolono jej to robić legalnie. Były opuszczone domy i dużo miejsca, więc można było prowadzić szkołę. Wanda została nauczycielką. Uczyła innych tego, co sama potrafiła robić ; młodsze dzieci uczyły się czytać i pisać, starsze uczyły się trochę geografii   i historii. Wspaniałe było to, że dzieci chciały się same uczyć, nie chciały opuścić ani jednego dnia w szkole, dlatego kiedy siostra musiała czasami przenosić się na teren Znamienki, to ja je uczyłam. Na początku dzieci mówiły do siostry po imieniu, a kiedy nauka się rozwinęła to nie chciały mówić do niej “Pani” i wymyśliły, że będą na nią mówić “Panna Wandzia”, a kiedy ja przychodziłam na zastępstwo to przejęłam ten pseudonim. Pomimo to, że mam na imię Jadwiga. Niestety, nie było żadnych podręczników, korzystaliśmy z tego co było dostępne ; znałam trochę polskich wierszy i wykorzystywałam wszystko co tylko mogłam, aby dzieci się uczyły, bo żadna lekcja nie mogła przepaść.

Będąc jeszcze w barakach pracownik otrzymywał kilogram chleba, a członek rodziny 20 dkg na dzień, ale były takie dni, że tego chleba brakowało. Na początku siostra pracowała w tym ośrodku medycznym i wtedy już nie otrzymywała przydziału chleba tylko jakieś jedzenie, mąkę. Kiedy zaś zaczęła uczyć  w szkole i w tym ośrodku zwolniło się miejsce, to ja zaczęłam tam pracować  a wszystko dzięki znajomości z tą lekarką, której bardzo dużo zawdzięczaliśmy, a więc ja pracowałam w ośrodku medycznym, a siostra w szkole. Za czasów Armii Andersa i Sikorskiego mama była łączniczką z tzw. “mężem zaufania” ; mieliśmy z tego jakieś dodatkowe przydziały mąki, czasami cukru, albo ubrań. Później, gdy Związek Patriotów się utworzył, to ojciec został Prezesem i zaczęliśmy się tam zbierać, bo obiecali, że w końcu wrócimy do Polski w 1945 roku ale niestety tak nie było. Żyliśmy jeszcze, walcząc    o przetrwanie cały kolejny rok. Na początku obowiązkowo były rozdzielane przydziały chleba, a później kiedy się nie pracowało to był wielki głód i nie było co jeść, trzeba było samemu zarabiać. Osobiście nie mogę narzekać, bo ja miałam dobrą pracę i jakoś przetrwaliśmy wszyscy. Tylko mama w 1945 roku poszła do dosyć odległej wsi, przed Wielkanocą chciała zdobyć trochę mąki na święta. W Polsce była dobrze wyglądającą kobietą, a kiedy głodowaliśmy to bardzo była osłabiona, a po całodziennym marszu czasami dostawała coś do jedzenia od Rosjanek. A więc wieczorem położyła się spać i rano już nie wstała. Dostała wylew do mózgu, jak się później okazało miała bardzo wysokie ciśnienie, ale nikt nie zwracał tam na to uwagi, bo lekarzy i medycyny właściwie nie było. Została sparaliżowana, była daleko od domu i nie było tam żadnej komunikacji. Zabrano ją do szpitala, ale wtedy panował wszędzie tyfus i nie przyjęli jej. Wtedy taki znajomy Furman Polak zabrał mamę do Bogaczanowa do państwa Janostwa Waniców - naszych sąsiadów jeszcze z Towarni. Pani Wanicowa bardzo serdecznie opiekowała się mamą; mama mówiła, że ta sąsiadka była zawsze taka bardzo pobożna i codziennie rano śpiewała godzinki. Wraz  z kuzynką szukałyśmy kogoś kto miał takie dłuższe sanki, bo chciałyśmy jechać po mamę i ją przywieźć. W drodzę spotkałyśmy furmanów, którzy jechali właśnie z kołchozu do naszego Ust Szyszu  (u nas był tartak) i zabrali oni nas i mamę na wóz.  Mama w domu leczyła się jeszcze chyba pół roku, bardzo pomagała nam ta lekarka felczerka. Kiedy zrobiło się cieplej to ja łapałam do butelki mrówki, które później się zaparzało i w takim płynie kąpaliśmy mamę. Jak później się okazało, bardzo to pomogło, bo na wiosnę mama zaczęła już chodzić o lasce pomimo, że lewa strona ciała była sparaliżowana.

 

Powrót do Polski

W 1946 roku zorganizowano powrót do Polski dla Polaków i trzeba było znowu dojechać do Omska na stację kolejową. Po Irtyszu kursowały statki osobowe, więc do Znamienki statki dopływały, a do nas już nie. Zabrano nas na wóz i pojechaliśmy do Znamienki, a stamtąd przenieśliśmy się na statek i popłynęliśmy do Omska. Mamie było bardzo ciężko, bo słabo chodziła, a kiedy wsadzali nas do wagonów to  musieliśmy jej pomagać (wagony były dokładnie takie same jak na początku). W Polsce też mama w większości leżała, chociaż starała się chodzić, ale nie miała już za dużo sił. Po powrocie do Polski żyła jeszcze 10 lat a zmarła na skutek kolejnego wylewu. W Polsce wysiedliśmy na stacji  w  Gnieźnie i zaczęłyśmy z siostrą odwiedzać pobliską rodzinę. Wraz z rodzicami osiedliliśmy się  w Płonkowie pod Inowrocławiem u wujka, który na nas czekał. W dużym gospodarstwie znalazł się dla nas kąt. Po dziesięciu latach po powrocie do ojczyzny zmarła mama, później tato, który został pochowany w 1967 roku w Płonkowie. Ojciec był bardzo przygnębiony  każdy dzień po powrocie, aż do śmierci. Bardzo tęsknił za Towarnią i naszym gospodarstwem. Do śmierci nie doczekał się własnego kąta.

 

Życie w Polsce

Już w Polsce ukończyłyśmy z Wandą kursy nauczycielskie i zostałyśmy już tak oficjalnie nauczycielkami. Ja zaraz po skończeniu nauki zaczęłam uczyć od razu w szkole średniej mimo, że nie miałam matury. Uczyłam języka rosyjskiego i fizyki. Na początku w takiej małej miejscowości pod Inowrocławiem, później w Inowrocławiu, a kiedy wyszłam za mąż i przeniosłam się do Rzeszowa to uczyłam tutaj.

 

 linia 4

 

O losie polskich zesłańców opowiada Sybiraczka,  rzeszowianka - Teodozja Sajczuk.

– Mój tato, Józef Burz, za udział w wojnie 1920 roku został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari. Podobnie jak innym zasłużonym żołnierzom została mu nadana ziemia w gminie Białozórka na Kresach Wschodnich II Rzeczpospolitej. Mieszkaliśmy na terenie nazywanym „Weteranówka”. Mieliśmy tam wygodny dom i duże gospodarstwo – opowiada córka pana Józefa, Teodozja Sajczuk, obecnie zamieszkała w Rzeszowie. – Dla nas II wojna światowa zaczęła się 17 września o 4 rano. Po przekroczeniu granic Polski przez wojska radzieckie, obudził nas straszliwy huk. Patrzymy, a tu z jednej i z drugiej strony jadą czołgi. Tato zawołał do mamy: „Chowamy się”. Zeszliśmy do piwnicy. Przesiedzieliśmy tam do godz. 11, dokuczało nam zimno i głód. Trzeba było postanowić, co dalej.

Tato pani Teodozji wyszedł na zewnątrz, aby rozeznać sytuację. Od żołnierzy sowieckich, którzy poili konie, dowiedział się, że wojsko jedzie dalej, a polskim rodzinom nic nie grozi.

Państwo Burzowie próbowali żyć dalej w wojennej rzeczywistości. Coraz potworniejsze wieści dochodziły do nich ze wszystkich stron. Bali się wywózki na Sybir. Pan Józef zaczął poszukiwać bezpiecznego schronienia dla siebie i rodziny. W tym celu dotarł do Zbaraża, gdzie znalazł mieszkanie i sprowadził rodzinę. Państwo Burzowie zamieszkali na peryferiach miasta u pani Gogulskiej, łudząc się, że będą u niej bezpieczni.

Nadszedł czerwiec 1940 r. – Któregoś dnia tato dowiedział się, że będzie wywózka Polaków, bo na stacji stoją przygotowane wagony towarowe. Kazał nam nie nocować w domu pani Gogulskiej. My z mamą i siostrą udałyśmy się do sąsiadów, a tato schował się w innym miejscu. Niestety, nie dane nam było uratować się przed zsyłką na Sybir. „Pomogła” w tym pani Gogulska, która zamiast powiedzieć „enkwudzistom”, którzy po nas przyszli, że my już u niej nie mieszkamy, kazała synowi nas przyprowadzić. Mama nieopatrznie powiedziała jej wcześniej, że będziemy nocować u sąsiadów – opowiada pani Teodozja. – Mieliśmy tylko kilkanaście minut na spakowanie. Można było zabrać ze sobą 100 kg bagażu na rodzinę.

Tato pani Teodozji nie chciał zostawić żony i córek samych. Kiedy dowiedział się, co się święci, dołączył do rodziny. – Wywieźli nas daleko, aż za Bajkał, do Jakuckiego Kraju. Podróż trwała ponad miesiąc. Po ukończeniu jazdy pociągiem dalszy transport, około 600 km w głąb Syberii, odbył się samochodami. To nie był koniec naszej poniewierki. Dalej transportowali nas „podwodami” jeszcze ok. 13 km w głąb tajgi.

Pani Teodozja miała wtedy 7 lat, a jej starsza siostra, Danuta – 11. Warunki, jakie władze sowieckie przygotowały dla wywiezionych Polaków, były okropne. Ludzie umierali z głodu, zimna, chorób i skrajnego wyczerpania fizycznego.

– Mieszkaliśmy w barakach, które opuścili jeńcy wojenni. Dostaliśmy 4 prycze. Przykrywaliśmy się tym, co udało nam się zabrać ze Zbaraża. Najgorzej było w zimie. Temperatura spadała do minus 50 stopni Celsjusza. Kiedy wychodziłyśmy na zewnątrz, mama zawijała nam całą twarz chustkami, zostawiała tylko oczy. Powietrze było tak ostre, że trudno było oddychać – wspomina pani Teodozja. – Tato pracował od rana do wieczora przy wyrębie lasu. Dostawaliśmy po 30 dag chleba na osobę dziennie i czasem coś, co nazywane było zupą.

W 1943 r. tato pani Teodozji postanowił pójść do wojska. – Tłumaczył mamie: „Jak mam zginąć na Sybirze, to lepiej, żeby moje kości spoczęły w Polsce”. Tato jakby przeczuł, co go czeka. Zginął 6 lutego 1945 r. w bitwie o Wał Pomorski.

– W 1944 r. ja z mamą i siostrą zostałyśmy przewiezione z Sybiru do sowchozu w Nowolipowce, w województwie Saratowskim. Tam klimat i warunki życia były lżejsze niż na Sybirze. Siostra wypasała owce, mama pracowała na fermie drobiu, a ja jej pomagałam pilnując kurcząt przed jastrzębiami. To był ostatni etap naszego tułaczego życia.

Państwo Zofia i Józef Burzowie z siostrą pani Teodozji Sajczuk, Danutą. Zdjęcie zostało zrobione na Sybirze w miejscowości Odkryte w 1942 r. – Mnie nie ma na fotografii, bo chodziłam wtedy do szkoły w Oraczonie i mieszkałam w internacie, 40 kilometrów od miejsca zamieszkania rodziców – wspomina Sybiraczka. Fot. i repr. Autor

Wreszcie nadszedł długo wyczekiwany moment powrotu do ojczyzny. – Wojna skończyła się 9 maja 1945 roku, a nas ciągle trzymali w ZSRR. Nie miałyśmy pieniędzy, by samodzielnie pojechać do Polski. Musiałyśmy czekać na radziecki transport. Wróciłyśmy dopiero w czerwcu 1946 roku. Wysadzili nas na Psim Polu, dzielnicy Wrocławia, gdzie nam zaproponowano dom. Mama nie zamierzała tam zostać, chciała wrócić z nami do rodziny w Budziwoju koło Rzeszowa. Odpowiedzialny za transport poinformował, że jeśli będzie więcej rodzin, to nam zorganizują transport.

Tak się stało. Pani Teodozja z mamą i siostrą Danutą dotarły do Rzeszowa. To był wzruszający moment. – Przyjechali po nas wujkowie, bracia mamy. Wsiadłyśmy na wóz i do dziś pamiętam, jaka wtedy była straszna burza. Mimo to szczęśliwie dotarłyśmy do rodziny mamy. W Budziwoju byłyśmy 13 czerwca 1946 r. Tak skończyła się nasza sześcioletnia tułaczka
[Tekst opublikowany w super Nowościach, z dnia 12.09.2004;red. B. Sander]

Kontakt

Zespół Szkół Kształcenia Ustawicznego

ul. mjr H. Sucharskiego 4

35-225 Rzeszów


sekretariat@zsku.rzeszow.pl 

logo epuap

facebooklogo bip

 

Telefony

sekretariat główny 17 748-12-00
sekretariat szkół młodzieżowych i wieczorowych 17 748-12-04
sekretariat szkół dla dorosłych, KKZ, kursy 177481200,   
17 748-12-06
 
internat 17 748-11-85
kierownik internatu 17 748-12-17
 
księgowość 17 748-12-11
księgowość - zakwaterowanie i żywienie 17 748-12-10
główny księgowy 17 748-12-12
fax: 17 748-19-33
 

Mapa dojazdu